poniedziałek, 23 czerwca 2014

Siedlisko "Synowcówka"

    Siedlisko "Synowcówka" to magiczne miejsce pod dobrym aniołem!!! Oczarowało mnie tam dosłownie wszystko!!! Ale może zacznę od początku. Jest czwartek, cudownie słoneczny poranek, chociaż niestety wiatr mało co głowy nie urwie. Walizki już spakowane. Jeszcze tylko szybkie śniadanko, kawa wypita w biegu i w drogę!!!
Nawigacja ustawiona na Tkaczewską Górę 4, autostradą jedyne 1,5 godziny. W Ozorkowie, 11 km od celu naszej podróży, na skrzyżowaniu zatrzymuje nas procesja, w końcu to Boże Ciało ale Mąż już lekko poddenerwowany bo musi czekać ;) Kolejne kłopoty zaczynają się zaraz po wyjeździe z Ozorkowa, nawigacja głupieje, nie mamy pojęcia gdzie dalej jechać, zaczynamy błądzić. W końcu nawigacja w telefonie wyprowadza nas na dobrą drogę. Jeszcze tylko pod koniec drogi korzystamy ze złotej zasady "koniec języka za przewodnika" i pytamy miejscowych o "Synowcówkę", jak to zwykle bywa okazuje się, że od celu dzielą nas już tylko dwa zakręty. Do siedliska prowadzi piaskowa droga, za nami kłębią się tumany kurzu, mąż burczy pod nosem: "więcej tu nie przyjadę, wszędzie tylko piach i piach, żadnych oznaczeń na tych polnych drogach, nie chcę nawet myśleć jak będzie wyglądał samochód" itp., itd.
Po chwili docieramy na miejsce i... cała złość mija, nie przeszkadza już całkowicie zakurzony samochód, który ze srebrnego zmienił się w czarny ;) nie wkurza brak łączności ze światem, objawiający się całkowitym brakiem zasięgu. Zamykamy za sobą drzwi samochodu i czujemy się tak jakbyśmy codzienną gonitwę zostawili daleko za sobą, czas natychmiast zwalnia. Świeci czerwcowe słońce, wieje ciepły wiatr, otaczają nas tylko pola, łąki i las, słychać śpiew ptaków. Jest cudnie!!!
    Sama "Synowcówka" zachwyca!!! Przez kolejne godziny będziemy odkrywać każdy jej metr kwadratowy ale o tym za chwilę :) Witają nas gospodarze - Pani Małgosia i Pan Janek. Już na pierwszy rzut oka widać, że to niezwykle mili i serdeczni ludzie. Wręczają nam klucze do "naszej" makowej chatki, pokazują wszystkie zakamarki, po czym zostawiają nas, żebyśmy mogli na spokojnie się rozpakować.







Podziwiam stare kredensy, piękne, rzeźbione komody, koronkowe abażury i serwety, niesamowity, malowany kominek - jestem oczarowana!!!





















Wchodzę na górę do "naszej" sypialni z uroczym łożem pomalowanym w makowe motywy. Z dołu słyszymy głos Pani Małgosi: "Pani Klaudio, Panie Krzysztofie, zostawiam Wam na stole małą niespodziankę". "Dziękujemy!" - odpowiadam, choć jeszcze nie wiem co to takiego. Znajdujemy na stole truskawki, niezwykle słodkie i przepyszne!!!


Zgodnie z umową po rozpakowaniu walizek idziemy odwiedzić gospodarzy, Pani Małgosia zaprasza nas na kolorowy ganek, którego pilnie strzegą Tkaczewskie Anioły. Od razu pytam czy nie będzie miała nic przeciwko jeżeli będę robiła zdjęcia. Serdecznie się uśmiecha i odpowiada "Pewnie, że nie!!! Ja Pani zaraz wszystko pokażę". Fotografuję każdy detal, ganek zdobią ceramiczne anioły, dzwoneczki, które pięknie grają na wietrze i kwiaty, które są wszędzie, dosłownie we wszystkich kolorach tęczy!!!!















Dołącza do nas Pan Janek z galonem nalewki z mirabelek - najlepsza nalewka jaką kiedykolwiek piłam!


Po 10 minutach rozmowy czujemy się jak u starych, dobrych znajomych, nie przeszkadza fakt, że "znamy się" od 30 minut, że dzieli nas spora różnica wieku (gospodarze mają 58 lat, więc są starsi od naszych rodziców). Siedzimy na ganku, sączymy nalewkę, rozmawiamy, śmiejemy się, jest sielsko!!! Nagle Pani Małgosia zarządza: "Janku, dajmy już Państwu odpocząć. Pani Klaudio, Panie Krzysztofie biorę się za szykowanie obiadu dla Państwa. Czy na kolację mogą być knedle z malinami i wiejską śmietanką?!" Mój Mąż wyrywa się pierwszy do odpowiedzi: "Pani Małgosiu, Klaudia za te knedle dałaby się pokroić" :) Taka prawda!
 
    W oczekiwaniu na obiad wybieramy się na krótki spacer po gospodarstwie. Na terenie siedliska znajdują się dwa stawy rybne z drewnianym pomostem, jest także wędzarnia, ziemianka i miejsce na ognisko.












Ogród Pani Małgosi zachwyca na każdym kroku, właściwie to zasługuje na osobny post. Mnogość roślin, kolorów i dekoracji robi ogromne wrażenie.

























Po powrocie ze spaceru zastajemy na tarasie nakryty stół. W pierwszej kolejności Pan Janek serwuje nam zupę dyniową z prażonymi pestkami dyni i grzankami czosnkowymi - najlepsza zupa dyniową jaką jadłam, nawet ta Mamy nie jest tak dobra ;)


Drugie danie - pieczona karkówka w aromatycznym sosie, młode ziemniaczki z koperkiem i duszone boczniaki, eh... palce lizać!


Po tak pysznym obiedzie dosłownie pękamy w szwach, dlatego też z żalem odmawiamy pani Małgosi wydania deseru - domowej galaretki truskawkowej z bitą śmietaną.
    Po ogromnym łakomstwie czas na relaks, więc wynosimy do ogródka leżaki, poduszki i zagłębiamy się w lekturze. Jest cudnie!!! Niestety wiaterek robi się coraz chłodniejszy, słoneczko coraz częściej chowa się za chmurami, jednak jesteśmy wytrwali, zakładamy bluzy i dalej leżakujemy.
    Pani Małgosia przygotowuje kolację, nie mogę opanować się, żeby nie dołożyć sobie jeszcze jednego knedelka z malinami - niebo w gębie!!!


Po kolacji wybraliśmy się na dłuższy spacer, postanowiliśmy obejść całą wieś. Wychodząc z "Synowcówki" i skręcając w prawo trafimy do lasu, na lewo na łąkę. Spacer zaczynamy leśnymi ścieżkami, wracamy polną dróżką, zbieram kwiaty, głęboko oddycham świeżym powietrzem. Stopy i buty są całkowicie ukurzone a my szczęśliwi!







Po powrocie rozmawiamy jeszcze chwilę z gospodarzami, dostajemy karafkę nalewki na wieczór.


Pytamy o historię "Synowcówki", wtedy Pani Małgosia przynosi nam książkę "Pamiętniki agroturystyki". Koleżanki namówiły ją, żeby wzięła udział w konkursie, który polegał na przedstawieniu historii gospodarstwa agroturystycznego. Broniła się, upierała, że przecież nie umie i nie lubi pisać, a jeszcze tym bardziej o sobie. W końcu się przemogła i zaczęła pisać i nawet całkiem jej się to spodobało, zaczęło sprawiać frajdę!!! Wysłała zgłoszenie i... zajęła pierwsze miejsce! Dodatkową nagrodą poza samą publikacją było 5000 zł. "Pamiętniki agroturystyki" były mają lekturą na czwartkowy wieczór przy kominku. Serdecznie polecam: pamietnikiagroturystyki.pl, zakładka "publikacje", "Zapraszamy do pobrania (pdf)". Pamiętnik Pani Małgosi jest na stronach 14-25.


Z tych opowieści i od gospodarzy bije ogromna miłość do tego miejsca, którą widać na każdym kroku, w każdym kwiatuszku, bibelociku, kredensie. Dzięki temu to miejsce jest tak niezwykłe!!!


     W piątek niestety pogoda całkowicie się popsuła, od rana wiał zimny wiatr a niebo przykryły ciemne, deszczowe chmury. Rozwiązanie mogło być tylko jedno - termy Uniejów. To jedynie 36 km od Tkaczewskiej Góry, więc po przepysznym śanidaniu - Pani Małgosia przywiozła z miejscowej piekarni gorący chleb, którego średnica była zbliżona do koła samochodowego, na zdjęciu poniżej jedynie fragment bochenka.



Jak dla mnie wystarczyłoby tylko masełko i najlepsze śniadanie gotowe ale oczywiście na stół wjechało jeszcze wiele innych smakołyków, m.in. biały wędzony ser, który skradł moje serce, gospodarze sami go produkują, podany z domową żurawiną - pychota!


Po śniadaniu Pani Małgosia uraczyła nas gorącym ciastem drożdżowym z konfiturą malinową! Jedliśmy bez opamiętania z myślą, że na termach wszystko spalimy :)
    W Uniejowie przywitały nas dzikie tłumy, kolejka zakręcała już przed wejściem do budynku, jeszcze na domiar złego zaczął padać deszcz. W końcu dostaliśmy się do środka. Samym kompleksem basenowo-termalnym byliśmy zawiedzeni. Mieliśmy porównanie z termami w Białce Tatrzańskiej "Terma Bania". Kompleks w Uniejowie jest zdecydowanie mniejszy, chociaż i tak było całkiem sympatycznie. Jadnak po godzinie na basenach postanowiliśmy przenieść się do strefy saun. Pełen relaks, cisza i spokój.
     Po powrocie czekała już na nas przygotowana przez gospodarzy kolacja, Mąż rozpalił w kominku, odkorkował wino i już nic więcej nie potrzebowaliśmy.





Wybraliśmy się później na chwilę do gospodarzy, żeby wręczyć im butelkę wina i... zostaliśmy do 1 w nocy. Najpierw rozpracowaliśmy czerwone wino, które przynieśliśmy, później Pan Janek wyciągnął drugą butelkę, w między czasie Pani Małgosia przyniosła sery, które z winem współgrają idealnie, na koniec na stole stanęła butelka pysznego domowego winka! Rozmowom nie było końca, poznaliśmy m.in. historię rodzinną Synowców, chwilami dosłownie płakałam ze śmiechu. Fantastyczne małżeństwo!!!





     Sobota, trzeci dzień w "Synowcówce", pogoda niestety bez zmian. Plan jest taki: po śniadaniu jedziemy na polecany przez Panią Małgosię (eksperta w tej dziedzinie) targ staroci w Ozorkowie, później kierunek Łęczyca (mały zameczek i rynek). Nie straszne nam były czarne chmury i ruszyliśmy w drogę. Z targu staroci wróciliśmy z dużą latarenką ogrodową, zawsze mi się taka marzyła, ta co prawda wymaga renowacji (Mąż już się zadeklarował) ale kupiona za grosze (40 zł), do kolekcji dołączyła jeszcze oryginalna doniczka zrobiona z drewnianej beczki (5 zł).
W Łęczycy poza zamkiem i ryneczkiem "zwiedziliśmy" targ i kupiliśmy pyszne czereśnie i maliny.






    Po powrocie do Tkaczewskiej czekał już na nas obiad, który wyjątkowo zjedliśmy razem z gospodarzami. Na stół wjechały dwie wazy z zupami, w pierwszej był przepyszny chłodnik z botwinką a w drugiej nasze odkrycie roku - zupa porowa!!! Później drugie danie i deser. Gdybyśmy przyjechali do Synowców na tydzień chyba nie zmieściłabym się w żadne spodnie po powrocie, Pani Małgosia jest genialną kucharką!!! Zdaję sobie jednak sprawę, że połowa jej sukcesu kryje się także w świeżych produktach - warzywa i zioła z ogródka, wędzony serek z własnej wędzarni, gorący chlebek od zaprzyjaźnionego piekarza, wiejskie masełko, mleko i śmietana, domowe konfitury i przetwory, grzyby zbierane w lesie za płotem. Magia gotowania!!! Czyż nie?!

    Niedziela, niestety to już ostatni dzień "czerwcówki". Nawet zaczęło się troszkę rozpogadzać, niebo przejaśniało. Pani Małgosia zaprosiła nas na śniadanie - gorące naleśniki z gęstą, porzeczkową konfiturą i wiejską śmietanką - można jeść i jeść, póki guzik w spodniach nie zaczyna uwierać :)

    Zapomniałabym o najważniejszym fakcie, jeszcze z soboty. Gospodarze zaproponowali nam wyprawę do swojego przyjaciela - artysty Andrzeja, który mieszka w dawnym budynku dworca kolejowego w Ozorkowie. Ponieważ za miesiąc budynek zostanie zrównany z ziemią, pan Andrzej musi się przeprowadzić do Łęczycy. Nowe mieszkanie - nowe życie, postanowił, więc pozbyć się rzeczy, które przez lata nagromadził w swojej kawalerce. Zorganizował dla znajomych wielką wyprzedaż. Pani Małgosia opowiedziała nam troszkę o nim i byliśmy już w 100% przekonani, że chętnie poznamy tego człowieka i zobaczymy jak mieszka, tym bardziej, że bardzo dużo podróżuje po świecie i z każdego miejsca przywozi liczne pamiątki.

    Po śniadaniu ruszyliśmy razem z gospodarzami w drogę do Ozorkowa, niestety z siedliskiem musieliśmy się już pożegnać, jednak z myślą, że na pewno kiedyś jeszcze tam wrócimy.
    Artysta Andrzej przywitał nas przed budynkiem dworca, przedstawił nam się jako Andre ;) i zaprosił do środka. Już na pierwszy rzut oka widać, że to szalony artysta :) Mężczyzna około 60, siwe, krótkie włosy, metalowy kolczyk w uchu. Pierwszy raz byłam w mieszkaniu prawdziwego artysty i wpasowało się idealnie w moje wyobrażenie, było tam dosłownie wszystko!!! Elementy sztuki japońskiej, sztuka ludowa, rzeźby, ikony i obrazy, sztuka współczesna, stara broń, porcelana, ceramika itd., itp. Niby nic do siebie nie pasowało a panował w tym mieszkaniu taki unikalny klimat, że czuliśmy się tam naprawdę dobrze. Andre od razu powiedział, że 75% rzeczy, które znajdują się w tym mieszkaniu jest na sprzedaż, jednak 25% nie sprzeda za żadne skarby!!! Zachęcał, żebyśmy wszystkiego dotykali, wszystko oglądali, jeśli coś było nie na sprzedaż od razu krzyczał, że tego na pewno nie sprzeda. Fantastyczne było to, że o każdej rzeczy, każdym nawet najmniejszym przedmiocie opowiadał ciekawe historie. Już w pierwszej chwili bardzo spodobał mi się piękny, drewniany anioł - zawieszka, zapytałam o cenę, a Andre odpowiedział: "Jest Twój!!!" Cudnie!!! Męża zachwyciła lampa zrobiona ze starego statywu do aparatu, co chwilę mnie podpytywał: "Kupujemy? Kupujemy?" Oczywiście kupiliśmy. Później z zakurzonego regału (artyści przecież nie mają czasu na sprzątanie), między drewnianymi rzeźbami świętych, wygrzebałam mosiężną ikonę, która nas zachwyciła, wiedzieliśmy, że musi być nasza!!! Mąż w szklanej wazie znalazł zabytkowe okulary lotnicze i to był jego kolejny łup. Zostało jeszcze coś, co przykuło naszą uwagę gdy tylko przekroczyliśmy próg tego magicznego mieszkania - przepiękne drewniane ikony. Andre opowiedział nam, że dostał je w prezencie od jakiejś babuszki na kresach, oceniał je konserwator zabytków i określił, że pochodzą z XIV w. ale nie chciał, żebyśmy pytali go nawet o cenę bo jest z nimi zbyt mocno związany i są dla niego bardzo cenne. Jednak gdy zobaczył, że Krzysiek któryś raz ogląda je z każdej strony, powiedział: "cały czas myślę jaką podać Wam cenę, żeby dla Was była to okazja a ja, żebym nie został stratny..." Finał był taki, że kupiliśmy obydwie ikony bo pod żadnym pozorem nie chciał ich rozdzielać, cena nie była niestety niska ale tak nam się spodobały, że byłam pewna, że Mąż już się nie wycofa! Na koniec Andre powiedział: "Serce mi drży jak oddaje te ikony ale wierzę, że oddaję je w dobre ręce, dbajcie o nie!"
     Pani Małgosia i Pan Janek kupili ogromny, stary kufer, przepiękny obraz Matki Boskiej z aureolą z prawdziwego czerwonego korala oraz 4 stare wagi kuchenne. Po tej wizycie zakochaliśmy się w starociach!!! Dlatego też w najbliższy weekend wybieramy się na Koło, na targ staroci, o którym już słyszałam od wielu znajomych. Jestem ciekawa z jakimi skarbami tym razem wrócimy do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz