Jest piątek
18 lipca, od rana jesteśmy w dobrych nastrojach, nie może być inaczej bo
przecież to ostatni dzień w pracy przed wyczekiwanym urlopem. Wszystkie sprawy
"do załatwienia" starałam się tak rozłożyć w czasie, żeby nie
zostawiać ich na ostatnią chwilę, tym bardziej, że chciałam wyjść z pracy już o
15, żeby zdążyć do kosmetyczki.
Do godziny
13 wszystko przebiegało zgodnie z planem i w sumie nie miałam już nic do
zrobienia, obrobiłam się ze wszystkim na spokojnie. Jednak chwilę po 13 mój
plan runął!!! Nagle każdy coś ode mnie chciał, wszyscy mieli sprawy
niecierpiącą zwłoki, latałam jak w ukropie, żeby wyrobić się do 15 a czas
pędził jak szalony!!!
Wreszcie
wybiła wyczekiwana 15:00 a ja nie miałam pewności czy wszystko załatwiłam, czy
aby na pewno o czymś nie zapomniałam ale trudno "niech się dzieje co chcę,
ja zaczynam urlop" - pomyślałam i wyłączyłam komputer. Teraz już tylko
relaks!!!
W pierwszej
kolejności wizyta u kosmetyczki - czas tylko dla mnie!!! Wychodzę z salonu,
czeka mnie przeprawa komunikacją miejską, odczytuję wiadomość od Pana S.: "Idę na rower bo kwitnę tu sam jak
mops". Podróżuję dalej. Docieram na nasze osiedle, wolnym krokiem
zmierzam do domu, nagle słyszę dzwonek telefonu, przeszukuję torebkę - to Pan
S., odbieram. "Gdzie jesteś?" Na osiedlu. "To za chwilę
będziesz w domu?" Tak. "To dobrze, bo chyba będziemy musieli
jechać do lekarza…" (w tym momencie serce zaczyna mi szybciej bić i
zdecydowanie przyspieszam) Co się stało?! "Wywaliłem się na rowerze
i rozwaliłem rękę, nie wiem czy nie będzie trzeba szyć..." (w tym momencie
zaczynam już biec). Wpadam do domu jak błyskawica, Mąż stoi w kuchni, która
wygląda jakby przed chwilą przeszedł przez nią huragan - porozrzucane plastry,
bandaże, chusteczki, ręcznik i ślady krwi na podłodze. Ręka "fachowo"
zawinięta w papier toaletowy, mówiąc krótko - nie jest dobrze! Do tego
rozwalone kolano - masakra!!! Jakby tego było mało zbiera się na burze. Podczas
tego całego zamieszania tylko raz pomyślałam: "...i po co był Ci ten rower?!"
Ruszyliśmy
do lekarza, najpierw pojechaliśmy do kliniki, w której mamy wykupiony pakiet
medyczny. Przed nami w kolejce były trzy osoby, chciałam, żeby Pan S. wszedł
pierwszy ale powiedział, żebym nie robiła zamieszania, że cierpliwie poczeka na
swoją kolej. W końcu wszedł do gabinetu ale tylko na chwilę bo lekarz, który
był na dyżurze nie mógł nic więcej zrobić poza obejrzeniem rany i wypisaniem
skierowania do szpitala, okazało się, że szycie jest niezbędne. Ruszyliśmy do
szpitala na Banacha, tam znów kolejka i czekanie. Wreszcie wszedł do gabinetu chirurgicznego i przepadł tam na dobrą godzinę. Wyszedł z
zabandażowaną calusieńką prawą dłonią aż nad nadgarstek. Finał przejażdżki
rowerowej - 6 szwów, rozwalone kolano i zbite biodro, w gratisie popsute humory
oraz torba bandaży, plastrów i innych gadżetów, ponieważ opatrunek trzeba
zmieniać regularnie co dwa dni. Wróciliśmy do domu przed 23, głodni i zmęczeni.
Niestety w nocy przestało działać znieczulenie i Pan S. strasznie się męczył bo
ręka bardzo bolała, prawie nie zmrużyliśmy oka…
Sobotni
poranek - za oknem słońce, będzie dobrze - pomyślałam. Przed nami góry
prasowania, pakowanie i zakupy. Mieliśmy częściowo zająć się tym już w piątek
wieczorem ale życie napisało inny scenariusz. Sobota upłynęła nam bardzo
szybko, chcieliśmy położyć się wcześnie spać bo na lotnisku musieliśmy być już
o 4 rano. Mimo przeciwności losu udało nam się przestawić na wakacyjny nastrój,
cieszyliśmy się na tę podróż.
Lot przebiegł bez komplikacji.
Niestety przy odbiorze bagaży okazało się, że walizka Pana S. została
zniszczona, pękła wzdłuż całej długości, na szczęście zawartość pozostała na
swoim miejscu. Nieźle się wkurzył! Jednak pomogło nam hasło przewodnie naszej
podróży: Keep calm and wait for Santorini!
Na Krecie przywitał nas gorący,
morski wiatr. Podróż do hotelu trwała ok. 30 minut. Obsługa hotelu przywitała
nas przepyszną, zimną lemoniadą. Odebraliśmy karty wejściowe do naszego pokoju.
Pogoda bajeczna, upał ale wiaterek od morza skutecznie łagodził wysoką
temperaturę. Bardzo ładna plaża hotelowa, chociaż jak to zwykle z nami bywa, woleliśmy
leżeć przy głównym basenie z bezpośrednim dostępem do zimnych napoi. Piękna
promenada nadmorska, którą spacerowaliśmy co wieczór.
Na spotkaniu z rezydentką wykupiliśmy oczywiście wymarzoną wycieczkę na Santorini - nasz główny cel wyprawy na Kretę! Wycieczka zaplanowana była na piątek, więc to już prawie końcówka naszego pobytu w Grecji (w niedzielę wieczorem wracaliśmy do domu).
Santorini –
najpiękniejsza, najpopularniejsza, najbardziej zachwycająca grecka wyspa!!!
Zbiórka
przed hotelem o godzinie 7:25, więc zjedliśmy szybkie i lekkie śniadanie chwilę
po 7 i ruszyliśmy w drogę. Przejazd autokarem do portu trwał ok. 40 minut,
później wsiedliśmy na ogromny prom, rejs na Santorini trwał 2,5 godziny był
niestety dość nudny, ponieważ nie było możliwości aby podziwiać widoki,
wszystkie okienka były zasłonięte a na taras widokowy nie można było wychodzić
podczas rejsu. Wreszcie dotarliśmy do celu. Sam port – nic specjalnego, dużo
ludzi, wiele statków, samochodów, smród spalin i straszny hałas silników. Znów
czekała nas podróż autokarem, tym razem po górskich serpentynach, chwilami
miałam wrażenie, że znajdujemy się dosłownie milimetry od urwiska, jednak widoki
zapierały dech w piersiach!
Pierwszym punktem naszej wyprawy na Santorini była wioska Oia – balansuje na krawędzi dawnego krateru wulkanu i uważana jest za jedno z piękniejszych miejsc w całej Grecji. Zgadzam się z tym w 100%!!! Widoki zachwycające, jedyne w swoim rodzaju. Malutkie białe domki wykute w skałach na szczytach skalistych klifów, kontrastujące z błękitem wody Morza Egejskiego. To po prostu trzeba zobaczyć!!!
Santorini
przyciąga turystów z całego świata i nie ma się co dziwić! Niestety jest to
odczuwalne na każdym kroku. Wszędzie tłumy, dzikie tłumy ludzi!!! Słychać
rozmowy we wszystkich językach świata!!! Niestety swobodne przemieszczanie się
wąskimi uliczkami często graniczy z cudem, są takie momenty, że tworzą się
„korki” i dopiero po chwili, gęsiego można ruszyć dalej. Problemy są także przy
robieniu zdjęć, najbardziej popularne miejsca są dosłownie oblegane, więc
trzeba czekać w kolejce aby móc przycupnąć dosłownie na sekundę na murku i
zrobić szybko zdjęcie. Dopiero później można sprawdzić czy ujęcie w ogóle się
udało ale na powtórkę nie ma już czasu ani możliwości. Ja robiłam zdjęcia
wyłącznie telefonem, oczywiście nie mogą równać się z tymi, które Pan S. robił profesjonalnym
aparatem (z zabandażowaną prawą ręką też nie miał łatwego zadania).
Najważniejsze
miejsca „zaliczone”, setki zdjęć zrobione, więc ruszamy w dalszą drogę, teraz
naszym celem jest stolica wyspy Fira (Thira).
Zupełnie inny klimat, już rozumiem dlaczego wioska Oia jest ukochanym miejscem artystów, tam odpoczywają i tworzą. Fira (Thira) jest zupełnie inna, to prawdziwa metropolia, pełna luksusowych sklepów i małych kramików z pamiątkami, kawiarni i restauracji ulokowanych na krawędzi klifów z zapierającym dech w piersiach widokiem na Morze Egejskie. Jest gwarna i tłoczna. Gorąco jak w piekle, nie czuć nawet najmniejszego podmuchu wiatru – istny piekarnik. Nie mamy ochoty biegać między sklepowymi witrynami i przepychać się w tłumie turystów. Szybkim marszem pokonujemy główne uliczki. Znajdujemy restaurację z pięknym widokiem, wybieramy stolik w upragnionym cieniu, zamawiamy makaron z owocami morza – specjalność restauracji. Jest miło i pysznie, wreszcie nikt nas nie pogania. Szczerze powiedziawszy dopiero teraz czujemy grecki klimat – prawdziwa grecka siesta – pyszne jedzenie, przyjemne ciepło ale pod parasolem słońce już nie parzy skóry, przepiękne widoki, jest cudnie!!!
Ponieważ to właśnie w Firze dostaliśmy więcej czasu wolnego (zdecydowanie wolelibyśmy na dłużej zostać w wiosce Oia) postanowiliśmy po pysznym obiedzie, z nową energią ruszyć w miasto. Głównym celem był zakup pamiątek, jak zwykle miałam z tym ogromny problem!!! Naszym Mamom z każdej podróży przywozimy magnesy, obydwie mają już ładną kolekcję na lodówkach, dla mojej siostry też zawsze wybieram jakiś drobiazg, największy problem mam zawsze z Tatą, jednak wyzwaniem jest dopiero wybór pamiątki dla nas. Pan S. nie chce żadnych bzdetów, zawsze mi powtarza „wolę wydać więcej pieniędzy ale kupić coś konkretnego, coś czego nie wrzucisz po tygodniu do szafy”, więc szukaliśmy i szukaliśmy… W końcu wpadł nam w ręce biało-niebieski świecznik na tealighty obrazujący białe domki Santorini - ręcznie robiona ceramika, bardzo ładna i ciekawa pamiątka, bierzemy!!! Pamiątki kupione, więc zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć, troszkę pospacerowaliśmy i wybiła już godzina zbiórki, nasza wyprawa na Santorini dobiegła końca. Podczas rejsu powrotnego spaliśmy jak dzieci, upał, przespacerowane kilometry i mnóstwo wrażeń dosłownie ścięło nas z nóg.
Zupełnie inny klimat, już rozumiem dlaczego wioska Oia jest ukochanym miejscem artystów, tam odpoczywają i tworzą. Fira (Thira) jest zupełnie inna, to prawdziwa metropolia, pełna luksusowych sklepów i małych kramików z pamiątkami, kawiarni i restauracji ulokowanych na krawędzi klifów z zapierającym dech w piersiach widokiem na Morze Egejskie. Jest gwarna i tłoczna. Gorąco jak w piekle, nie czuć nawet najmniejszego podmuchu wiatru – istny piekarnik. Nie mamy ochoty biegać między sklepowymi witrynami i przepychać się w tłumie turystów. Szybkim marszem pokonujemy główne uliczki. Znajdujemy restaurację z pięknym widokiem, wybieramy stolik w upragnionym cieniu, zamawiamy makaron z owocami morza – specjalność restauracji. Jest miło i pysznie, wreszcie nikt nas nie pogania. Szczerze powiedziawszy dopiero teraz czujemy grecki klimat – prawdziwa grecka siesta – pyszne jedzenie, przyjemne ciepło ale pod parasolem słońce już nie parzy skóry, przepiękne widoki, jest cudnie!!!
Ponieważ to właśnie w Firze dostaliśmy więcej czasu wolnego (zdecydowanie wolelibyśmy na dłużej zostać w wiosce Oia) postanowiliśmy po pysznym obiedzie, z nową energią ruszyć w miasto. Głównym celem był zakup pamiątek, jak zwykle miałam z tym ogromny problem!!! Naszym Mamom z każdej podróży przywozimy magnesy, obydwie mają już ładną kolekcję na lodówkach, dla mojej siostry też zawsze wybieram jakiś drobiazg, największy problem mam zawsze z Tatą, jednak wyzwaniem jest dopiero wybór pamiątki dla nas. Pan S. nie chce żadnych bzdetów, zawsze mi powtarza „wolę wydać więcej pieniędzy ale kupić coś konkretnego, coś czego nie wrzucisz po tygodniu do szafy”, więc szukaliśmy i szukaliśmy… W końcu wpadł nam w ręce biało-niebieski świecznik na tealighty obrazujący białe domki Santorini - ręcznie robiona ceramika, bardzo ładna i ciekawa pamiątka, bierzemy!!! Pamiątki kupione, więc zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć, troszkę pospacerowaliśmy i wybiła już godzina zbiórki, nasza wyprawa na Santorini dobiegła końca. Podczas rejsu powrotnego spaliśmy jak dzieci, upał, przespacerowane kilometry i mnóstwo wrażeń dosłownie ścięło nas z nóg.
Chociaż nie
ma zbyt szczegółowych opisów naszej i zdjęcia także nie ukazują w 100% magii
tego miejsca – to trzeba po prostu zobaczyć i tyle!!! Jednak jestem pewna, że Santorini
ma jeszcze większy urok po sezonie gdy nie ma już takich dzikich tłumów turystów
i można na spokojnie, bez pośpiechu spacerować urokliwymi uliczkami i chłonąć
atmosferę tej pięknej wyspy. Tacy już jesteśmy, że wolimy zwiedzać bez
pośpiechu i nie lubimy tłumów. Zgodnie stwierdziliśmy, że miejsce jest naprawdę
wyjątkowe, jednak jak dla nas było zdecydowanie za szybko (spędziliśmy na
wyspie tylko 4,5 godziny, trzeba jeszcze od tego odliczyć ok. 30 minut
przejazdu z jednego miasteczka do drugiego czyli na zwiedzanie zostają tylko 4
godziny, a to bardzo, bardzo mało), zdecydowanie za gorąco (jak na zwiedzanie)
stała temperatura w ciągu dnia to ponad 45C!!! (ale co zrobić „taki mamy klimat”
powiedzieliby pewnie Grecy), zdecydowanie za dużo ludzi, chociaż akurat to było
do przewidzenia – szczyt sezonu, najbardziej popularna wyspa, którą podobno każdy
powinien zobaczyć za życia. Jeśli mam być szczera to owszem byliśmy zachwyceni
ale czuliśmy jakiś niedosyt, czegoś nam brakowało… Jednak gdyby ktoś mnie
zapytał czy warto wybrać się na Santorini, odpowiem bez wahania: WARTO!!!
Grecja
zawsze będzie kojarzyć mi się z piękną pogodą, dobrym jedzeniem, wspaniałymi
widokami i cykadami, bardzo głośnymi cykadami, do których można się bardzo
szybko przyzwyczaić i wtedy nawet mają swój urok :) Chciałabym jeszcze kiedyś
wrócić do Grecji, na szczęście jest wciąż wiele pięknych greckich wysp, które
możemy w przyszłości odwiedzić.